Keth |
Mistrz Gry |
|
|
Dołączył: 30 Sie 2007 |
Posty: 4663 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Nibylandia Płeć: Mężczyzna |
|
|
 |
 |
 |
|
Toya, dystrykt Shannon, Little Hole, 20 julius 831.M41, godz. 7.50
Brachus Venner skrzywił leciutko nos, kiedy obaj agenci weszli w brudną ulicę biegnącą wzdłuż habitatu Andre Granta, rozpoznając z miejsca tę samą stertę gnijących odpadków, na którą zwrócił uwagę poprzedniego wieczoru, podczas pierwszej wizyty w tym nędznym zaułku. Little Hole nie było zbyt często odwiedzane przez śmieciarzy, dowodził tego jasno panujący wszędzie bałagan. Zabójca potrząsnął głową nie potrafiąc do tego widoku przywyknąć, bo mimo wielu miesięcy spędzonych w Kopcu wciąż łapał się na porównywaniu Sibellusa z Ganf Magna. Na pogranicznej planecie nikt nie wyrzucał śmieci na ulicę, świadom ryzyka wybuchu choroby zakaźnej lub zwabienia w okolice osad dzikich zwierząt. Tutaj odpadki walały się wszędzie, a żerujące na nich gryzonie gnieździły się wszędzie wokół roznosząc śmiercionośne bakterie i władców monstrualnego metalowego miasta najwyraźniej wcale to nie obchodziło.
Chociaż w Shannon obowiązywał teraz cykl dzienny, mętne sztuczne oświetlenie płynące z wmontowanych w ściany budynków lamp nie wystarczało, by do końca rozjaśnić mrok zalegający w bocznych uliczkach i zaułkach Little Hole. Ganfańczyk potrząsnął głową nie potrafiąc wyobrazić sobie całego życia spędzonego dobrowolnie w takiej metalowej pieczarze, cuchnącej stęchłym powietrzem i filtrowaną w nieskończoność wodą, przy piciu której chlor zdawał się zgrzytać między zębami. Ganfańczyk wiedział, że wszędzie wokół, zarówno w poziomie jak i pionie, mozoliły się w pocie czoła, kochały i umierały miliony Scintillijczyków, wtłoczonych w setki tysięcy kilometrów kwadratowych Kopca i nie znających życia innego niż to w mdłym blasku sodowych lamp; na samą myśl o takim życiu przeszedł go zimny dreszcz.
Agent Ordo wsunął z przyzwyczajenia dłoń pod swój płaszcz, odbezpieczył wiszącego w pętli pod pachą Phobosa i spojrzał pytająco w stronę Thorna Slade. Lider komórki sprawdził dyskretnie własną broń, starając się nie zwrócić tym ruchem uwagi licznych przechodniów, w głównej mierze zaniedbanych bladoskórych mieszkańców okolicznych ruder, którzy snuli się po ulicach z ponurymi twarzami ludzi nie mających żadnej nadziei na poprawę swego życia.
- Udawaj, że przyszliśmy kogoś odwiedzić – mruknął Thorn wchodząc w ciemny zaułek – Bez rozglądania się za bardzo na boki.
- Spoko, szefie – kiwnął głową Venner – Byle się dalej jakieś agenciaki nie kręciły przy tym mieszkaniu, bo jak kropniemy następnych gliniarzy, to się pewnie zrobi chryja na całego. Co szef chce zrobić jak już wleziemy do środka?
- Zajrzymy do mieszkania – powiedział po króciutkim namyśle Thorn – Na początek spróbujemy się tam dostać po cichu. Jeśli ktoś nas zauważy i zacznie zadawać pytania, zostaw gadkę mnie, jasne? Po wczorajszym ludzie pewnie są tu bardzo podejrzliwi. Nie chcę następnej strzelaniny i może nawet powtórki z Causariusa. Nie mogę sobie pozwolić na stratę następnego człowieka, nawet takiego patałacha jak ty.
Brachus zerknął z ukosa na swego zwierzchnika, ale kpiarski ton, z jakim Thorn wypowiedział ostatnie zdanie utrwalił go w przekonaniu, że Scintillijczyk miewał chwilami skłonności do humorystycznych docinków.
- Tak jest, szefie – odpowiedział ściszonym głosem, widząc jednocześnie oczami wyobraźni nagie ciało Damianusa Causariusa leżące na metalowym stole sekcyjnym w lokalnym prosektorium, z okrągłą raną wlotową na czole – Ale niech się szef nie martw, starego Brachusa byle kto do foliowego worka nie wsadzi. |
|