Keth |
Mistrz Gry |
|
|
Dołączył: 30 Sie 2007 |
Posty: 4663 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Nibylandia Płeć: Mężczyzna |
|
|
|
|
|
|
ROZDZIAŁ DRUGI (część pierwsza)
DOBRY solidny grunt, pomyślał sierżant Oskar Andreas Wulfe. Zielonoskórzy czy nie, on nie pragnął teraz niczego innego prócz postawienia stóp na ziemi. To było upragnione marzenie mężczyzny: wyczucie skał i piasku pod podeszwami swych butów, ponownie po tak długim okresie przerwy. Czuł się skrajnie chory specyfiką codziennego życia na przeklętym kosmicznym statku, w labiryncie ciemnych korytarzy wypełnionych oczyszczanym w nieskończoność tym samym powietrzem. Wszedł w ślad za swą załogą na pokład promu z głową wypełnioną obrazami piaskowych wydm, nagich gór i bezkresnych odkrytych przestrzeni.
Tranzyt z Palmeros do podsektora Golgotha był najdłuższą nieprzerwaną podróż przez Osnowę w jego życiu i kosztował go sporo nerwów, zresztą nie tylko jego. To chodziło tu przy tym wyłącznie o samą podróż. Tranzyt przez podprzestrzeń nie był piknikiem, ale teraz dodatkowo umysł sierżanta nękały wspomnienia ostatnich dni na Palmeros – wspomnienia, przez które często budził się w środku nocy z zimnym potem na ciele, zaciskając palce na pościeli i wykrzykując imię martwego przyjaciela.
Podejrzewał, że jego załoga przejmowała się tym dużo bardziej niż dawała po sobie poznać. Podróżowali w tej samej kabinie, więc siłą rzeczy oni również nie przesypiali całych nocy, kiedy Wulfe budził się z krzykiem z sennych koszmarów. Miał wrażenie, że dostrzegał w ich oczach coś dziwnego, jakiś brak zaufania w stosunku do siebie, co bolało zważywszy na fakt, że kiedyś ufali mu całkowicie i bezgranicznie. Zastanawiał się czasami jak bardzo pogorszyłby tę sytuację, gdyby kiedykolwiek powiedział im, kogo zobaczył tamtego dnia w kanionie. Zapewne doprowadziłby do załamania wspólnych stosunków. Dowódca czołgu nie powinien widywać duchów. Ludzie meldujący takie doświadczenia w krótkim czasie znikali bez śladu, zabierani w nieznane przez jakieś nadrzędne imperialne instytucje obejmujące swą jurysdykcją takie właśnie przypadki. Jak dotąd swą tajemnicą Wulfe podzielił się wyłącznie z konfesorem Friedrichem i nie zamierzał do niej dopuszczać nikogo więcej. Chociaż kleryk pił na umór, był godnym zaufania człowiekiem.
Wulfe zmusił się, by myśleć o mniej denerwujących sprawach. Cieszył się na myśl o tym, że ponownie ujrzy ponad głową niebo, a nie szare metalowe sufity upstrzone kapiącymi wilgocią rurami i poplątanymi przewodami. Było mu szczerze wszystko jedno jak te niebo miało wyglądać, byle tylko było bezkresne i na jakikolwiek sposób kolorowe, odmienne od matowej szarości wszechobecnej na pokładach kosmicznego transportowca.
Zmierzając śladem innej załogi, Wulfe wprowadził swoich ludzi do wnętrza jednego z wielkich promów desantowych, przeciągając spojrzeniem po rzędach czołgów i transporterów gąsienicowych. Za nimi, w głębi ciemnego przedziału transportowego jednostki, znajdowały się wypełnione paliwem i zapasami ciężarówki zaopatrzeniowe kompanii. Wszystkie maszyny przykryte były grubymi płachtami brezentu, oplecione ciasno wytrzymałymi linami plecionymi ze stali i przymocowane za ich pomocą do zaczepów w podłodze promu. I mimo faktu, że każdy pojazd został wcześniej starannie przykryty, Wulfe bez trudu odnalazł wzrokiem swój czołg. Leman Russ Ostatnie Namaszczenie II zbudowany został w oparciu o kadłub wzorca Mars Alpha, przez co był nieco dłuższy od innych należących do kompanii czołgów. Była to stara i sterana wojnami maszyna – w opinii sierżanta jedna z najgorszych, jakie miał sposobność w swoim życiu oglądać. Kadłub Lemana był nitowany, nie odlewany w całości, zaś jego wieżyczka straszyła prostymi płaszczyznami aż prosząc się o trafienie pociskiem przeciwpancernym lub rakietą wystrzeloną z przenośnego granatnika. Wulfe był święcie przekonany, że zginie w tym czołgu razem z całą załogą w trakcie pierwszej misji. Ten Leman nie miał w sobie absolutnie niczego z poprzedniej maszyny sierżanta i za to mężczyzna tak szczerze go znienawidził. Przypomniał sobie niedowierzanie, kiedy ujrzał swój nowy pojazd po raz pierwszy i nagłe przekonanie, że dowódca kompanii postanowił go tym samym za coś ukarać. Wulfe był dotąd przekonany, że jego relacje z porucznikiem van Droi układają się w doskonały sposób, teraz jednak zaczynał w to powątpiewać. Co gorsza, niektórzy z pozostałych sierżantów nie omieszkali skorzystać z okazji, by dać swemu koledze zdrowo popalić.
- Nie wyjeżdżaj za bardzo przed nas – mówili – Daj znać jak będzie cię trzeba podholować na jakąś wydmę.
- Jaki to ma rodzaj napędu, Wulfe? Na pedały?
- Ile koni trzeba, że to ruszyć z miejsca?
Lista złośliwych docinków zdawała się nie mieć końca. Wulfe zmarszczył czoło odrywając spojrzenie od spoczywającego pod brezentem kształtu, zadowolony, że dzięki przykryciu nie musi oglądać ponownie brzydkich kształtów swojej maszyny; odwrócił w inną stronę głowę.
Idąca przed nim załoga, czołgiści sierżanta Richtera, wspięli się po wąskich metalowych schodkach i zniknęli z pola widzenia. Wulfe złapał rękami za poręcze schodków i ruszył w ślad za nimi, uderzając ciężkimi butami w kolejne stopnie. Jego ludzie deptali mu po piętach w całkowitym milczeniu – wszyscy z wyjątkiem działonowego Holtza, który mamrotał coś ledwie słyszalnie pod nosem. Nerwowy nastrój załoganta niezbyt sierżanta dziwił, chociaż Holtz miał z natury skłonności do marudzenia. Opuszczenie szczęśliwie Osnowy było jedną sprawą, za którą zresztą Wulfe składał już dziękczynne modlitwy. Lecz każdy człowiek w regimencie wiedział, co czekało ich na Golgocie. Tylko wariaci i kłamcy – co w większości przypadków oznaczało oficerów politycznych – mogli bez wahania obstawiać zwycięstwo grupy wydzielonej. W opinii Wulfe operacja „Thunderstorm” sprawiała wrażenie jakiegoś niewyobrażalnego blefu. Pułkownik Vinnemann dołożył wszelkich starań, aby jego żołnierze poczuli zaszczyt uczestnictwa w tej misji, ale było nie było, należało to do jego zwyczajowych obowiązków.
Cała planeta zasiedlona przez orki. Na pieprzone Oko! Kto mógł chociaż w przybliżeniu oszacować ich liczebność? Nie zdając sobie nawet sprawy ze swego machinalnego ruchu, Wulfe podniósł jeden z palców i dotknął nim długiej poziomej blizny na swym gardle. Jego nienawiść w stosunku do zielonoskórych nigdy nie wygasła, wręcz przeciwnie, zdawała się przybierać na sile.
Niskie przejście prowadziło do jednego z poziomów pasażerskich usytuowanych w górnej części przedziału transportowego. Była to wąska ciasna przestrzeń o szerokości zaledwie trzech metrów, biegnąca w prawo i w lewo na podobieństwo tunelu. Dwa rzędy małych pomarańczowych lampek pulsowały poświatą w metalowej podłodze, a namalowane białą farbą na ścianach numery wyznaczały kolejne miejsca siedzące. Wulfe i jego ludzie szybko znaleźli swoje fotele, usiedli w nich i podnieśli ręce ściągając w dół metalowe uchwyty zabezpieczające przed wypadnięciem z fotela. Poręcze zatrzasnęły się z głośnym trzaskiem na swoich miejscach. Była w tym dźwięku jakaś znacząca nuta, zdająca się o wszystkim przesądzać. Teraz nie było już odwrotu: kiedy zostałeś zapiętym, nie mogłeś odwołać lotu.
Od startu dzieliły ich już tylko minuty. Wulfe poczuł znajomy ucisk w żołądku i chcąc o nim zapomnieć rozejrzał się po rzędach foteli kiwając przyjaźnie głową w stronę sierżanta Viessa. Viess, świeżo promowany na stopień podoficerski, przez kilka lat służył pod Wulfe jako działonowy i wciąż pozostawał jego przyjacielem, chociaż po otrzymaniu własnych sierżanckich naszywek w naturalny sposób nabrał pewnego dystansu do dawnego dowódcy. Miał teraz własną załogę, a jego miejsce przy dziale zajął Holtz, pełniący do tego momentu rolę strzelca w bocznej wieżyczce. Wulfe cieszył się z awansu Viessa, bo większość ludzi w regimencie marzyła o dowództwie nad własnym czołgiem, ale z drugiej strony wciąż mu go brakowało: zaliczyli razem sporo zniszczonych celów.
Kiedy ostatnia załoga znalazła się na miejscach, drzwi poziomu pasażerskiego zasunęły się z sykiem zamykając w środku blisko dwustu gwardzistów wchodzących w skład Narwańców Gossefrieda, tworzących 10. Kompanię 81. Regimentu Pancernego Cadii. Nie było z nimi jedynie samego porucznika i jego adiutanta, siedzących w kokpicie razem z pilotami. Reszta zajmowała miejsca w dwóch umieszczonych naprzeciwko siebie rzędach, wymieniając żarty albo nerwowe uwagi. Kapral Metzger, kierowca Wulfe, siedział tuż obok sierżanta, zwyczajowo milkliwy, natomiast Holtz i Siegler – ten drugi pełniący od dawna rolę ładowniczego – tkwili w fotelach po przeciwnej stronie przejścia.
Ten zrzut różnił się nieco od poprzedniego, nie w związku z charakterem samej misji, lecz przez wzgląd na pomniejszoną obecnie załogę. Jego poprzedni czołg posiadał sponsony na obu burtach, wielkie boczne wieżyczki wyposażone w zasilane taśmowo ciężkie boltery gotowe przemielić pociskami każdego głupca próbującego podejść zbyt blisko maszyny. Poprzedni czołg był wspaniałą maszyną, praktycznie niezniszczalną i Wulfe wciąż czuł gorycz przemieszaną z bezsilną złością, kiedy przypominał sobie jak musiał ją porzucić setki lat świetlnych stąd na ciemnej autostradzie. Opłakiwał stratę ukochanego pojazdu każdego dnia, ale czy miał jakikolwiek inny wybór? Prędkość maksymalna tamtego czołgu przesądziła o jego losie. Porzucając Lemana i przesiadając się do znacznie szybszej Chimery czołgiści ocalili własne życie. Zdążyli dotrzeć do kosmoportu przed startem ostatniego wahadłowca, dolecieli na orbitę tuż przed całkowitym zniszczeniem powierzchni Palmeros. Pomimo cierpienia powodowanego świadomością straty czołgu, Wulfe wiedział doskonale jak wiele zawdzięczał przyśpieszonej ewakuacji. Miliony imperialnych obywateli zamieszkujących ten świat nie otrzymały podobnej szansy.
W każdym bądź razie nowa maszyna – ha! nowa, pomyślał z przekąsem, co w niej było nowego? – nie posiadała tak dobrych systemów obronnych, a jej flanki pozostawały praktycznie odsłonięte i bezbronne. Boczny pancerz Lemana mierzył sto pięćdziesiąt milimetrów kompozytu, ale w rękach nieprzyjaciół Imperium znajdowało się wiele rodzajów broni penetrujących tego rodzaju przeszkodę niczym gorący nóż masło, napastnik musiał jedynie podejść na odpowiednią odległość. Z braku sponsorów zadanie osłaniania ślepych stref czołgu spadało na samego Wulfe, z wysokości głównej wieżyczki. Był tam zamontowany ciężki karabin maszynowy, na obrotowym wysięgniku zapewniającym szerokie pole rażenia, przeznaczony dokładnie do takich celów. Sierżant wiedział, że była to dobra broń pomocnicza, ale wciąż zżymał się w duchu na myśl o braku bocznych wieżyczek.
Z wbudowanych w sufit głośników wydostał się trzeszczący metalicznie głos.
- Wrota hangaru w trakcie owierania. Zaczepy parkingowe odsunięte. Silniki uruchomione. Aktywacja wewnętrznego system grawitacyjnego za trzy, dwa, jeden…
Wulfe poczuł nagły skurcz żołądka towarzyszący krótkiej chwili, kiedy dwa pola grawitacyjne – statku transportowego i promu desantowego – nałożyły się na siebie. Dziwne uczucie znikło moment później, kiedy ciało mężczyzny pozostało w obszarze działania wyłącznie pokładowego kompensatora grawitacji.
- Wrota hangaru otwarte – zameldował minutę później mechaniczny głos – Odpalenie silników manewrowych. Rozpoczęcie zrzutu. Wejście w termosferę za dziesięć, dziewięć…
Wulfe zaczął ignorować kolejne odliczane przez pilota cyfry.
- Co to jest termosfera, sierżancie? – zapytał nerwowym tonem jakiś żołnierz siedzący kilkanaście miejsc na prawo.
- Cicho bądź, dziewico! – warknął jego przełożony – Skąd niby mam wiedzieć? Czy ja wyglądam na techmaniaka?
Wulfe uśmiechnął się pod nosem. Świeże mięso, pomyślał. Obecna operacja była dla sporego grona żołnierzy pierwszym zrzutem bojowym. Katastrofalne straty 18. Grupy Armijnej na Palmeros zredukowały jej stan liczebny blisko o połowę. W ramach uzupełnień do zgrupowania skierowano starszych kadetów z formacji Białych Tarcz – młodych, zdyscyplinowanych Cadian z jednostek treningowych – ale posiłki te trafiły głównie do 8. i 12. Dywizji. Po przeniesieniu do służby liniowej wszystkich spełniających warunki żołnierzy z jednostek zaopatrzeniowych i pomocniczych 81. Regiment uzupełnił resztę strat posiłkami pochodzącymi z 616. Regimentu Rezerwowego, pozyskując ludzi, którzy w przeważającej większości przypadków nigdy nie postawili nogi w pobliżu czołgu. Porucznik van Droi w prywatnych rozmowach otwarcie wyrażał swą negatywną opinię na ten temat uważając, że większość nowych żołnierzy nie spełniała minimalnych stawianych im wymogów. Rezerwowe regimenty rzadko uczestniczyły w działaniach na pierwszej linii, wykorzystywano je zazwyczaj do służby garnizonowej lub okupacyjnej. Wulfe wiedział, że życie na linii frontu w błyskawicznym tempie oddzieli mężczyzn od chłopców.
Myśląc o obiekcjach porucznika van Droi sierżant zerknął dyskretnie wzdłuż rzędu przeciwnych foteli na żołnierza siedzącego daleko na lewo.
Będę miał na ciebie oko, skurczybyku, obiecał sobie w myślach.
Głośniki zatrzeszczały ponownie.
- Penetracja mezosferyczna za dziesięć, dziewięć…
- Zajebiście zabrzmiało, co? – zakpił jeden z czołgistów siedzących w przeciwnym rzędzie.
- Tylko ci dupczenie we łbie, Garrel – odpowiedział młody gwardzista siedzący tuż obok żartownisia, próbując go bezskutecznie pacnąć pięścią w ramię, bo uprzęż antyurazowa skutecznie blokowała mu ruchy.
Nerwowy żołnierz, który odzywał się chwilę wcześniej otworzył ponownie usta, ale nie zdążył nic powiedzieć, bo ubiegł go natychmiast ten sam sierżant, który wcześniej na niego nakrzyczał.
- No dalej, Vintners – warknął podoficer – Zapytaj mnie, co to jest mezosfera. Ostrzegam cię – pomimo jego zachowania w głosie sierżanta dawała się wyczuć nuta rozbawienia – Będziesz pucował sracze przez całą pierdzieloną misję.
Przez rzędy siedzień przetoczył się nerwowy śmiech gwardzistów. Vintners pobladł, przygryzł wargi.
Cała ta konwersacja była dla Wulfe jedynie szumem w tle umysłu. Czołgista zbyt był zajęty dyskretną obserwacją człowieka siedzącego daleko po lewej, studiując wzrokiem jego pociągły profil twarzy, obserwując sposób, w jaki poruszały się jego usta, kiedy rozmawiał przyciszonym tonem z członkiem załogi siedzącym po przeciwnej stronie przejścia. Był to kapral Voeder Lenck, dwudziestoośmioletni dowódca Lemana Russa Exterminatora o nazwie Nowy Champion Cerbery – wysoki, szczupły, niepokojąco przystojny, sprawiający wrażenie żywcem zdjętego z plakatu propagandowego, łatwo się uśmiechający i rozdający uściski dłoni. Lecz Wulfe nie dał się zwieść tym pozorom, nawet na sekundę, nie podobał mu się również gang pełnych uwielbienia zauszników, który zaczął otaczać Lencka od chwili transferu. Wulfe nie zdołał dotąd odkryć, dlaczego poborowi tak się do niego garnęli. Ten facet pochodził przecież z rezerw, co tu było do podziwiania? Co ciekawe, sam nie był jednak świeżym poborowym, posiadał pewne doświadczenie w broni pancernej. Być może to właśnie zaważyło na jego popularności: nowy człowiek w regimencie, podobnie jak reszta świeżego mięsa, a zarazem doświadczony czołgista. Tak przynajmniej podejrzewał Wulfe.
Akta zawierały informację, że Lenck posiadał kiedyś stopień sierżanta, ale coś gdzieś poszło nie tak. Odbył się proces, gość stanął przed sądem wojskowym. Zamknięto go na trzydzieści dni i zdegradowano do stopnia kaprala. Tylko oficerowie polityczni wiedzieli, za co Lenck poniósł karę i jak dotąd słowem o tym nie pisnęli, ale Wulfe planował, że prędzej czy później posiądzie tę wiedzę.
Pierwszego dnia, kiedy spotkali się z Lenckiem na pokładzie Ręki Jasności, Wulfe momentalnie rozpoznał lodowate okrucieństwo ukryte w purpurowych tęczówkach oczu kaprala. Lenck nie zrobił dotąd niczego, co mogłoby w jakikolwiek sposób wywołać niechęć sierżanta, ale Wulfe wiedział, że niebawem do tego dojdzie. Narastającą wrogość podsycał jeszcze fakt, że młody rezerwista był niezwykle podobny do kogoś innego, rejestrowanego cadiańskiego kryminalisty zwanego Victor Dunst. Dunst i jego gang próbowali kiedyś obrabować Wulfe w podziemnych tunelach Kasr Gehr. Wulfe był wtedy Białą Tarczą, zwykłym nastoletnim kadetem na przepustce podczas podstawowego szkolenia. Gangsterzy mieli miażdżącą przewagę liczebną, ale podobnie jak wielu innych kadetów swej jednostki, młodzieniec tak głęboko wierzył w swoją nieśmiertelność, że nawet nie próbował uciekać; w zamian zaproponował klansterom, żeby się odpierdolili i za to właśnie Dunst postanowił go zabić. Tylko przypadkowa interwencja patrolu regulatorów uratowała mu wtedy życie, nóż Dunsta zdołał się zagłębić jedynie na dwa centymetry w pierś Wulfe. Młody kadet miał niesamowite szczęście.
Lenck chyba się zorientował, że jest obserwowany. Nie odwrócił głowy ani nie spojrzał w tę stronę, po prostu chyba to wyczuł. Wulfe spostrzegł cierpki uśmieszek wypełzający na twarz młodego człowieka i poczuł nagłą chęć zdzielenia go po głowie. Sierżant nie był typem boksera, ale nie był też ułomkiem. Uważał, że zdołałby pokonać Lencka w uczciwej walce, chociaż kapral nie sprawiał wrażenia kogoś, kto zainteresowany był uczciwą konfrontacją. Zresztą coś takiego nie miało prawa się zdarzyć. Dla Lencka uderzenie Wulfe oznaczałoby najcięższy wyrok, bo podniósłby rękę na starszego stopniem od siebie. Ale z drugiej strony, dumał Wulfe, gdybyśmy odłożyli na bok kwestię wojskowych stopni…
Sufitowe głośniki zatrzeszczały ponownie.
- Tarcze termiczne pracują na osiemdziesięciu procentach mocy. Wejście w stratosferę za dziesięć, dziewięć, osiem…
Wszelkie ewentualne żarty lub uwagi żołnierzy na temat tego ostrzeżenia ugrzęzły im w gardłach, kiedy statek desantowy zaczął trząść się i dygotać. Większość rekrutów z uzupełnień zrobiła wystraszone miny, kilku zaś sprawiało wrażenie takie jakby zaraz mieli zacząć wymiotować.
- Czas założyć ochraniacze, panowie – powiedział do swoich załogantów Wulfe. Sierżant sięgnął do prawej kieszeni spodni i wyciągnął z niej mały kawałek przeźroczystej, ale bardzo twardej gumy. Była to gumowa opaska chroniąca zęby, zakładana przez żołnierzy podczas ćwiczeń w walce na pięści. Odpowiadając kiwnięciami głów Metzger, Siegler i Holtz wyciągnęli identyczne ochraniacze z własnych spodni, wkładając je w usta. Wszędzie wokół doświadczeni w zrzutach tego rodzaju czołgiści powtarzali ten sam rytuał. Świeże mięso spoglądało na nich z wyrazem skrajnego przerażenia na twarzach.
- Na krwawe Oko! Dlaczego nikt nam nie powiedział, że mamy zabrać ochraniacze?! – krzyknął pucołowaty szeregowiec siedzący dziesięć miejsc na prawo od Wulfe. Był najmłodszym stażem czołgistą w załodzie sierżanta Rhaimesa i to właśnie Rhaimes – wieloletni dowódca Leman Russa Stary Młynek - odpowiedział na pytanie wyciągając na chwilę gumę z ust.
- Kompanijna tradycja, kocie – uśmiechnął się naciągając tym samym skórę na długiej bliźnie, która biegła od jego lewego oka do lewego ucha. Kot był jego osobistym określeniem stosowanym wobec poborowych, a kiedy je wypowiadał, potrafił robić to w taki sposób, że słowo to nabierało brzmienia równoznacznego z terminami idiota lub dupek. Ostatnimi zresztą czasami wielu weteranów zaczęło używać tego swoistego epitetu, nie tylko w 10. Kompanii - Będziesz uważany za dziewicę, dopóki nie złamiesz sobie podczas zrzutu zęba.
Szeregowiec gapił się na sierżanta przez chwilę szeroko otwartymi oczami, a potem zaczął szybko obmacywać swoje kieszenie. Wyciągnął z jednej z nich kawałek zwiniętego materiału, używanego do polerowania butów i guzików przed inspekcją mundurową, wsadził go sobie z nieszczęśliwą miną w usta i zagryzł zęby. Wulfe podejrzewał, że szmatka musiała nieźle cuchnąć pastą do butów. Kątem oka zauważył, że Rhaimes kiwa z uznaniem głową.
- Dobrze kombinujesz, synku. Dobrze myślisz. Może coś jeszcze z ciebie zrobimy.
- …trzy, dwa, jeden – zatrzeszczał głos w komunikatorach – Wejście w troposferę pomyślne. Wysokość dziewięć tysięcy metrów. Przygotować się na silne wstrząsy turbulencyjne. Lądowanie za około dziewiętnaście minut. Wyłączamy pokładowe systemy grawitacyjne. Przejście na lokalną grawitację za trzy, dwa, jeden…
Po raz drugi od znalezienia się na pokładzie statku Wulfe poczuł nieprzyjemny efekt przenikania się dwóch pól oddziaływania grawitacyjnego, wskutek czego odnosił wrażenie, że waży dwa razy więcej niż w rzeczywistości. Niektórzy z gwardzistów stęknęli głucho pod wpływem tak silnego obciążenia dla swych organizmów, lecz kiedy pracujące gdzieś pod ich nogami generatory grawitacyjne przestały pracować, praktycznie nie odczuli różnicy. Zgodnie z informacjami zawartymi w grubych skoroszytach wręczonych wszystkim żołnierzom – a których zawartości nie przeczytał praktycznie nikt oprócz chłopaków z sekcji rozpoznawczych – grawitacja na powierzchni Golgothy wynosiła wciąż jeszcze znośne 1.12 grawitacji terrańskiej. Ważący dotąd osiemdziesiąt pięć kilo Wulfe przybrał momentalnie na wadze dwanaście procent więcej, przechodząc na trochę ponad dziewięćdziesiąt pięć kilogramów, ale nie odczuł tego zbyt silnie. Służby techniczne na pokładzie Ręki Jasności zadbały o proces przystosowania pasażerów do nowej strefy działania. Od chwili opuszczenia Palmeros każdego dnia zwiększano nieznacznie poziom pokładowej grawitacji na transportowcu, w subtelny sposób przygotowując żołnierzy do warunków panujących na Golgocie. Ludzie tacy jak Siegler czy sierżant Rhaimes, normalnie raczej szczupli, przybrali sporo na masie w ciągu tych paru miesięcy. Sam Wulfe zauważył u siebie rosnący sukcesywnie apetyt, zwrócił też uwagę na opinające coraz ciaśniej ciało ubrania. Jego ciało przystosowało się do nowego otoczenia i teraz, odczuwając bezpośrednio oddziaływanie grawitacyjne Golgothy, sierżant nie miał żadnych kłopotów z normalnym funkcjonowaniem. Rzecz miała się zupełnie inaczej w przypadku czołgów: zużycie paliwa, zasięg dział, trajektoria pocisków, prędkość, praca poszczególnych podzespołów – wszystkie te kwestie stanowiły ogromny problem. Starszym stopniem techadeptom służącym w regimencie myśl o tych komplikacjach zapewne spędzała sen z powiek.
Rozmyślając przez chwilę nad nieludzkimi cybernetycznymi techkapłanami Wulfe uznał w końcu, że osobnicy ci prawdopodobnie wcale nie potrzebowali snu, być może w zamian wsadzali sobie regularnie świeże baterie. Uformowane w myślach sierżanta wyobrażenie tej dziwacznej czynności było po części zabawne, po części zaś głęboko niepokojące.
Statek zrzutowy zaczął naprawdę silnie podskakiwać. Atmosfera Golgothy była znacznie gęściejsza niż w przypadku większości imperialnych światów, a wysokie różnice ciśnień pomiędzy strefami równikowymi i biegunowymi regularnie wywoływały burze o tytanicznych rozmiarach. Niektórzy z rekrutów mieli miny takie jakby zaraz mieli popuścić w spodnie.
Wulfe walczył z chęcią napięcia mięśni, znacznie sprytniejszym posunięciem było bowiem rozluźnienie ich, by w razie nagłego szarpnięcia nie zerwać sobie ścięgien. Tego rodzaju bolesne obrażenia były codziennością podczas zrzutów w złych warunkach atmosferycznych.
- Wysokość siedem tysięcy pięćset-
Opanowany głos techadepta utonął znienacka w przeraźliwym, podnoszącym włosy na karku dźwięku. Wulfe przycisnął mimowolnie dłonie do uszu. Sierżant znał ten odgłos i wiedział, że nie wieści on nic dobrego. Był to zgrzyt dartego metalu!
Prom odbił nagle ostro w prawo. Głowa sierżanta poleciała w tył i uderzyła w pokryte wyściółką oparcie fotela. Jego żołądek zdawał się wariować, targany spazmatycznymi torsjami, w oczach mu pociemniało, ujrzał w nich jaskrawe gwiazdy. Niektórzy czołgiści w przeciwnym rzędzie polecieli tak mocno na ramy uprzęży, że impet tego szarpnięcia wyrwał im z ust gumowe ochraniacze. W ciasnej przestrzeni pokładu krzyżowały się głośne przekleństwa.
- Ktoś nas kurwa trafił! – krzyknął z ewidentną paniką w głosie jakiś młody żołnierz. Wulfe miał wrażenie, że jego żołądek utkwił w środku gardła.
- Nie oberwaliśmy, Webber! – warknął inny głos – Nie pieprz głupot!
- Więc co to było, do cholery? – odezwał się czyjś podniesiony głos – Na krwawe Oko!
- Mordy w kubeł! – ryknął zza swej gumy sierżant Rhaimes – Dość tego! To turbulencje, zasrańcy! Słyszeliście techmaniaka! Powiedział, że trochę pokołysze! A teraz zamknąć się!
Wszyscy natychmiast przejrzeli kłamstwo Rhaimesa. Próbował zaprowadzić spokój, ale nikt nie wierzył w jego słowa.
Statek transportowy skręcił w bok, a zaczął przy tym tak dygotać, że wibracje te sprawiały ludziom na pokładzie fizyczny ból. Wszyscy ściskali zbielałymi palcami ramy uprzęży antyurazowej.
Wulfe zerknął wzdłuż rzędu siedzeń i poczuł napływ irytacji widząc siedzącego bez ruchu Lencka, z wargami wypchniętymi przez gumową opaskę, ze spokojną miną. Denerwujący młodzieniec podskoczyłw miejscu dopiero, kiedy w głośnikach eksplodowała znienacka fala akustycznych zakłóceń. Był to przeraźliwy, wwiercający się w uszy pisk, który po chwili przeszedł w chłodny opanowany głos techadepta siedzącego w kokpicie. Tym razem poziom głośności przekazu okazał się tak wysoki, że groził uszkodzeniem narządów słuchu, a roztrzęsiony Wulfe podejrzewał, że wyczuwa w tym głosie śladową panikę, która narastała również w jego głowie.
- …skoncentrowany przeciwlotniczy… burza… w dole… z kursu i… w dół… cała załoga… do natychmiastowej…
Znienacka potworny rozbłysk bólu eksplodował wewnątrz głowy Wulfe. Cały wszechświat stanął nagle na głowie, góra stała się dołem, lewo zmieniło się na prawo. Chwilę potem ustawienie kierunku uległo kolejnej przerażającej zmianie. Sierżant zacisnął kurczowo powieki dostrzegając jaskrawe rozbłyski na siatkówce swych oczu, poczuł palące spazmy w poddawanych ogromnemu naprężeniu mięśniach, a potem, z sercem walącym w piersi niczym…
Ciemność. Cisza. Brak świadomości.
Pogrążył się w bezkresnej pustce, gdzie nie istniały nawet senne koszmary. |
|