Keth |
Mistrz Gry |
|
|
Dołączył: 30 Sie 2007 |
Posty: 4663 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Nibylandia Płeć: Mężczyzna |
|
|
 |
 |
 |
|
RAVENOR
Lokalne lato, południowy kontynent, Zenta Malhyde, 397.M41
Spał w swoim przenośnym habitacie, kiedy dobiegły go okrzyki tubylców.
- Ekoh ! Ekoh ! N’nsa skte me’du !
Usiadł szybko na posłaniu, krople potu ściekały po jego obnażonym torsie. Śniły mu się Kominy Sleefu. Niekończący się upadek, lot prosto w otchłań piekieł...
- Ekoh ! H’ende ! N’nsa skte me’du !
Jego wykształcony w Cognitae umysł podjął nieporadną próbę translacji. Przeklęta tubylcza mowa. Ekoh... to oznaczało poświęcenie uwagi lub wieści ogromnej wagi, natomiast h’ende stanowiło formalny tytuł, do którego mężczyzna szybko się przyzwyczaił. A reszta ? Nsa skt... to była forma czasownika, oznaczająca... na Tron, co to było... odnalezienie rzeczy, odnalazłem, on odnalazł, my odnaleźliśmy...
Wielcy bogowie nicości !
Zerwał się nagi na równe nogi, sięgnął po przewieszony przez oparcie drewnianego krzesła klimatyzowany kombinezon, który przypominał jaszczurzą skórę. Temperatura na zewnątrz przekroczyła już czterdzieści stopni i system chłodzenia w habitacie rzęził głucho próbując wpompować w nieoświetlone pomieszczenie strumień zimnego powietrza.
Zastępująca drzwi płachta grubego materiału została odsunięta na bok, do środka habitatu wdarła się fala gorąca. W progu stanął Kyband. Jego długie czarne włosy posklejały się od potu, a kąciki oczu i ust były zdarte do żywego miejsca zdradzając miejsca, w których mężczyzna zbyt długo wydrapywał jaja much nte.
- Ubierz się, Zyg – powiedział Kyband. Pomimo krwawej otoczki jego oczy płonęły gorączkowym blaskiem – Te małe sukinsyny wreszcie się przebiły.
Panujący na zewnątrz upał sprawił, że mężczyzna zaczął z miejsca ciężko dyszeć. Tubylcy biegali wokół habitatów wykrzykując coś z ekscytacją i wskazując brudnymi palcami na przestworza. Ogryn Nung musiał odpędzać tych bardziej natarczywych pejczem. Kyband wszedł do wnętrza kwatery w poszukiwaniu swej broni, uderzeniami rąk zabijał siadające mu na twarzy muchy.
Molotch dopiął szybko swój kombinezon. Spędził zaledwie dziesięć sekund na odkrytej przestrzeni i już zdążył skąpać się we własnym pocie. Na głowę założył słomkowy kapelusz.
- Gdzie ? – zapytał.
- Stanowisko C – odparł Kyband.
Wykopaliska dzieliło od obozu zaledwie dziesięć minut marszu, ale każdy krok stanowił dla mężczyzny wyzwanie samo w sobie. Molotch zbyt późno przypomniał sobie, że zostawał w kwaterze swe przeciwsłoneczne okulary. Oczy łzawiły mu i piekły rażone upiornie jaskrawymi promieniami słońca. Blask dnia odbijał się od białych niczym śnieg skał, kontrastował ze smoliście czarnymi bulwami i kłączami lokalnej roślinności.
Tubylcy biegali wszędzie wokół popędzając mężczyzn, ich obnażone smagłe ciała nie nosiły na sobie śladu słonecznych poparzeń.
- Stanowisko C, hę ? – wydyszał Molotch – A ja stawiałem na D. Ktoś jeszcze tak zakładał ?
- Nung nie – odpowiedział Nung, chociaż mówiąc szczerze, Nung niezmiernie rzadko zakładał cokolwiek.
Jeszcze jedna polana porośnięta cuchnącymi czarnymi roślinami i grupka mężczyzn znalazła się w cieni filarów. Uformowane z białego kryształu kolumny wystrzeliwały na wysokość trzydziestu metrów, niczym pozostałości po nieistniejącej od dawna świątyni. Boros Dias przekonywał Molotcha, że filary były całkowicie naturalną formą geologiczną. Zdradliwa wąska ścieżka biegła pomiędzy nimi przez całą drogę aż do ściany klifu. Stopy ludzi – w szczególności nagie stopy tubylców – wzbijały w powietrze wielkie kłęby białego pyłu. Molotch i Kyband kaszleli i pluli bez ustanku, Nung natomiast nie wyglądał na zbytnio niezadowolonego. Ogryn posiadał niebywałą odporność na dyskomfort fizyczny. Zakażenie jajami nte sprawiło, że tkanka pomiędzy jego lewym uchem i linią oczu obumarła całkowicie, ale Nung zdawał się nie zwracać na to uwagi.
Pracujący na stanowisku C serwitorzy archeologiczni odkopali spory fragment podstawy białego klifu, a Nung oczyścił zbocze z roślinności za pomocą miotacza ognia. Oczom mężczyzn ukazał się poszarpany nierówny otwór. Dwa tygodnie morderczej pracy tubylców odgruzowały przejście odsłaniając je do końca.
Lynta stała na straży pod ścianą klifu.
Pokrzykiwanie tubylców przybrało na sile i zdegustowany tym Molotch odwrócił się w stronę Kybanda.
- Przydałoby się nieco prywatności.
Kyband skinął głową, wyciągnął z kabury przy pasie boltowy pistolet i uniósł broń ponad głowę. Przyswojenie stosownej wiedzy zajęło nieco czasu, ale teraz tubylcy wiedzieli już doskonale, co potrafił zrobić przedmiot w ręce mężczyzny. Uciekli co sił zdjęci grozą, ich radosne okrzyki przeszły w zdławione wrzaski przerażenia.
Na stanowisku zapadła cisza przerywana jedynie bzyczeniem owadów i cichymi trzaskami prażonej słońcem skały.
- Lynta ?
Podeszła do nich ocierając z czoła pot. Jej klimatyzowany kombinezon pracował na pełnych obrotach i smukłą sylwetkę kobiety spowijały niknące momentalnie obłoczki pary.
- Profesor mówi, że w końcu się udało, h’ende – oświadczyła.
- Nie zwracaj się do mnie w ten sposób. W twoich ustach brzmi to szyderczo.
Lynta uśmiechnęła się ironicznie.
- Czyż nie wszyscy jesteśmy bandą szyderców, Zygmuncie ?
- Kiedy już tutaj skończymy, Lynta, wszyscy będziemy bogami – odpowiedział jej obracając się bokiem i wchodząc w wąską szczelinę.
- Zygmuncie ? – głos dziewczyny zatrzymał go w pół kroku.
- Słucham ?
- Kiedy zamierzasz nam powiedzieć ? Kiedy nam powiesz, czego tu szukacie razem z profesorem ? Ja i Kyband... reszta... zasługujemy na to, żeby wiedzieć.
Molotch spojrzał w jej błyszczące zielone oczy. Były twarde, bezlitosne. Wiedział, że kobieta miała rację. Kupiona za pieniądze lojalność miała swe granice.
- Niedługo – odparł po chwili i wszedł do groty.
Boros Dias znajdował się dwadzieścia metrów dalej, pokryty cieniutką warstwą pyłu. Nadzorował dwójkę serwitorów archeologicznych prowadzących żmudną pracę konserwatorską. Łopaty wentylatorów wbudowanych w ich karki jęczały metalicznie pompując strumienie powietrza na skalną ścianę oświetloną lampką trzymaną przez Diasa.
- Tutaj pan jest – powiedział profesor.
- Co odkryłeś ?
- Proszę samemu spojrzeć – odparł Boros Dias. Naukowiec przesunął światłem latarki po starożytnych inskrypcjach wyzierających spod częściowo skutej warstwy osadu.
- Widzę niekompletne zapiski i do połowy wykonaną robotę – wycedził Molotch – Proszę skończyć pracę, za którą zapłaciłem.
Boros Dias westchnął ciężko. Osiemnaście miesięcy temu był powszechnie poważanym wykładowcą w katedrze ksenologii Uniwersytetu Thraciańskiego, jednym z najbardziej poważanych akademików w tej dziedzinie nauki.
- Widzę tu pewne złożone inskrypcje – zaczął tłumaczyć – Są ze sobą ściśle powiązane i pełnią funkcje interogatywne.
- Czy to jest Enuncia ? – zapytał Molotch.
- Jestem przekonany, że tak, lecz nie odważę się tego odczytać na głos. Nie bez uprzednich dalszych badań.
Molotch odepchnął profesora w bok.
- Jesteś tchórzem.
Poświęcił pięć lat na przyswojenie sobie podstaw tego języka. Przesuwając czubkami palców po płaskorycie wyartykułował słowo.
Zabrzmiało ono jak shhhfkkt.
Głowa serwitora stojącego obok Molotcha eksplodowała kościami, tkanką mózgową i metalowymi szczątkami. W ustach mężczyzny pojawił się miedziany posmak krwi. Drugi serwitor wpadł w szał, zaczął tłuc swą czaszką o ścianę groty, dopóki jej sobie nie zmiażdżył; wtedy osunął się martwy na ziemię.
Molotch zatoczył się w tył krztusząc się krwią, wypluł jeden ze swoich przednich zębów.
- Mówiłem, że to jest zbyt niebezpieczne! – krzyknął Boros Dias.
Molotch chwycił go za gardło.
- Nie dotarłem tak daleko i nie wycierpiałem tak wiele po to, by teraz się poddać! Weź się w garść! Straciłem osiemnastu dobrych ludzi, żeby wyciąć sobie przejście przez kadrę Tau !
- Myślę, że Tau dobrze wiedzieli, iż to miejsce jest zakazane ! – wykrztusił profesor.
Molotch zdzielił go pięścią w twarz, powalił na posadzkę groty.
- Moje podstawowe motto życiowe nie uznaje zakazów, profesorze. Zygmunt Molotch szedł przez życie zawsze trzymając się tej dewizy.
- Zatem Zygmunt Molotch jest przeklęty – wyszeptał Boros Dias.
- Nigdy nie mówiłem, że jest inaczej – odparł Molotch – Bierz się do roboty. Potrzebuję świeżego powietrza.
Przepchnął się przez szczelinę i stanął w blasku słońca.
- Co ci się stało ?! – Lynta zamarła widząc jego twarz.
- Nic – warknął Molotch. Kyband i Nung stali opodal wpatrzeni w las, towarzyszył im Emmings. Były żołnierz Imperialnej Gwardii trzymał oburącz zdobyczny karabin pulsacyjny, rozmawiając z parą kompanów przyciszonym głosem.
- Co się dzieje ?
- Chyba mamy towarzystwo – odpowiedział Kyband obserwując wciąż las. Mężczyzna wyciągnął rękę obejmując nią czarną roślinność wystrzeliwującą w niebo za linią filarów – Gdzieś tam.
Molotch podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i zmrużył z syknięciem bólu oczy. Blask słońca był zbyt silny, oślepiał go.
- Nung ich czuje – oświadczył Nung.
- Towarzystwo ? Jakiego rodzaju ? – syknął Molotch.
- Złe towarzystwo – odrzekła Lynta wyjmując z kabury pistolet – Agenci Tronu.
- Profesor potrzebuje więcej czasu – rzekł Molotch – Zwołaj ludzi. Poradzimy sobie z tym kłopotem.
Kyband połączył się przez radio z obozem i krótko potem do grupy dołączył Hehteng. Jego futro było zmatowiałe i cuchnęło potem, z pyska zwisał opuchnięty jęzor. Kiedy odzywał się w niskim gotyku, wydawane przez niego dźwięki przywodziły na myśl warczenie kundla zaciskającego zęby na kawałku kości, jednakże Kyband znał go dostatecznie długo, aby rozumieć ów specyficzny żargon.
- Salton i Xuber są zbyt chorzy, by podnieść się z łóżka – przetłumaczył – Robaki są już we wnętrznościach Saltona. Wykrwawia się.
- Przyjąłem do wiadomości – odparł Molotch. Hehteng przyniósł ze sobą radiowy kontroler automatów strażniczych. Molotch zabrał mu urządzenie i przestudiował wzrokiem odczyty na niewielkim ekraniku. Żaden z automatów rozstawionych wokół obozu i stanowisk badawczych nie został uaktywniony.
- To mi wygląda na fałszywy alarm – powiedział po chwili – ale sprawdzimy je po kolei.
Ruszyli spieczoną słońcem białą ścieżką biegnącą pomiędzy filarami ku czarnej ścianie dżungli. Molotch tęsknił za swoimi przeciwsłonecznymi okularami, bolały go oczy. Jaskrawe słońce stało wysoko na niebie, lustrzaki zataczały w górze szerokie kręgi unoszone prądami ciepłego powietrza.
Weszli w duszący półmrok dżungli, promienie słońca z trudem przebijały się przez kopułę czarnych mięsistych liści i kubkowatych kwiatów. Gęste powietrze pełne było much nte oraz dużych zielonych żuków zbierających kwietny nektar, przesycała je woń zgnilizny.
Najemnicy rozproszyli się nieco, ich ciężkie buty miażdżyły soczyste pędy roślin. Molotch spojrzał w górę, gdzie przeplatała się ze sobą szachownica oślepiająco białego światła i czerni drzewnych koron; zdjął z głowy kapelusz podnosząc rękę, by otrzeć nią mokrą od potu czaszkę.
Kątem oka dostrzegł jakiś rozbłysk, usłyszał wizg ciętego powietrza, po czym świat zawirował w jego głowie.
Odzyskawszy zdolność logicznego myślenia spostrzegł, że leży na plecach, z mokrą twarzą. Ociężały umysł sprawiał wrażenie sparaliżowanego, prawe udo zdrętwiało mu niemal całkowicie. Ponad jego głową rozpościerała się znana już szachownica bieli i czerni. Dwie krechy laserowej energii, obie przypominające wydłużone groty włóczni długości ludzkiego ramienia, przecięły powietrze ponad jego ciałem.
Usłyszał zduszone, zaskoczone głosy ludzi – ryk Nunga, krzyk Kybanda – potem głuchy huk wystrzałów z boltowego pistoletu. Ich trzask utonął niemal natychmiast w zgrzytliwym wysokim tonie serii oddanej z karabinu pulsacyjnego.
Molotch uniósł się lekko na łokciach. Jego ciało pokryte było warstwą sproszkowanego drewna i świeżego kleistego soku. W swoim udzie dostrzegł dziurę wielkości dna butelki, drapieżne gąsienice i muchy już zdążyły się do niej przedostać.
- Boże-Imperatorze... – wydyszał z trudem i wczołgał się za opasły pniak. Kanonada z broni laserowej przybrała na sile, wiązki światła szatkowały leśne poszycie obracając w parę pnie drzew i liście. Kyband tkwił w gęstych chaszczach, odpowiadał ogniem z boltowego pistoletu, stojący nad nim Emmings omiatał tropikalny gąszcz seriami wystrzeliwanymi z jego ukochanego karabinu pulsacyjnego. Według rachunków poczynionych przez Molotcha, Emmings miał na swoim koncie czterdziestu pięciu ludzi, jedenastu Tau, dwudziestu trzech zielonoskórych i pięciu Eldarów. Zabił ich wszystkich posługując się gwardyjskim karabinem snajperskim, ale od chwili, kiedy w jego ręce trafił zdobyczny pulsar, weteran pokochał go bezgranicznie.
Nung wreszcie udowodnił, że też czuje ból. Ogryn został zwalony z nóg pierwszą salwą, podobnie jak sam Molotch. Ryczał donośnie, a krew bryzgała z wielkiej dziury wyrwanej w jego muskularnym torsie. Molotch podczołgał się do niego, spojrzał uważniej na obrażenia Nunga. Ogryn był w kiepskim stanie. Inne trafienie, zaledwie draśnięcie, rozerwało skórę na zainfekowanym policzku olbrzyma i dziesiątki malutkich larw wysypywały się teraz gradem na kark i ramię Nunga. Molotch zaaplikował mu jednorazowy zastrzyk ze środkiem uśmierzającym ból.
- Rusz się ! Rusz się, Nung ! – krzyknął.
Ogryn przestał ryczeć. Spojrzał na Molotcha wzrokiem, w którym gorzało coś na podobieństwo wdzięczności, przewrócił się na brzuch i pobiegł na czworakach w stronę najbliższego przewróconego pnia drzewa. Znalazłszy się w kryjówce sięgnął po noszony w futerale na plecach karabin maszynowy Korsk 50. Olbrzym miał przy pasie trzy ciężkie bębnowe magazynki, powieszone tak jakby to były manierki z wodą. Jego wielkie grube palce nieporadnie wepchnęły pierwszy z nich do cekaemu.
Udało się. Karabin przemówił z ogłuszającym rykiem, jęzory ognia wystrzeliły z obracających się błyskawicznie luf rotora. Broń wydawała z siebie głuchy dźwięk wystrzałów przemieszany z metalicznym szczękiem amunicyjnego podajnika, kaskada dymiących łusek sypała się na wszystkie strony niknąć pośród dywanu roślinności.
Lawina stali i ognia odarła dżunglę z poszycia na sporym jej dystansie, obracając drzewa, krzewy i pnącza w parującą miazgę i unoszącą się w powietrzu wilgotną mgiełkę. Laserowa kanonada umilkła z miejsca.
- Biegiem ! – krzyknął Molotch – Do obozu !
Wszyscy zaczęli biec poprzez gęstwinę, łamiąc gałęzie, depcząc krzewy. Molotch nie dostrzegał nigdzie Lynty, na przód grupy wysunął się Emmings. Mężczyzna jako pierwszy wypadł na odkrytą przestrzeń.
- Ruszcie się ! – wrzasnął odwracając twarz w stronę reszty najemników i ponaglając ich machnięciem ręki.
Jego głowa odskoczyła w bok z trzaskiem, całe ciało zadrżało konwulsyjnie pod wpływem silnego uderzenia. Nim jeszcze stopy mężczyzny oderwały się od pylistej ziemi, pokrytej warstwą sproszkowanej białej skały, jego czaszka zaczęła się deformować, tracić swój kształt. Eksplodowała w ułamku sekundy i ciało Emmingsa runęło niczym złożone ostrze scyzoryka. Molotch dostrzegł postać człowieka dzierżącego boltowy pistolet, chowającego się z powrotem za jeden z kamiennych filarów. Napastnik był widoczny zaledwie przez moment, ale Molotch z miejsca go rozpoznał.
Ten cholerny śledczy, Thonius. A więc jednak wpadli na jego trop. Thonius, jego kompani i ich po trzykroć przeklęty mistrz.
Nung wygramolił się z chaszczy i zasypał najbliższe filary strumieniem stali. Powietrze zgęstniało od drobinek kamienistego pyłu i kawałków rozbitego kwarcu. Molotch minął ogryna, wyszarpnął z zaciśniętych kurczowo dłoni Emmingsa upstrzony kroplami krwi pulsacyjny karabin.
- Gdzie on jest ? – Lynta znalazła się znienacka za plecami Molotcha, w ręce trzymała swój pistolet – To był ten skurwysyn Thonius, tak ?! Widziałam go !
- Jest gdzieś tam... – wskazał palcem Molotch.
- Przyduś go ! – krzyknęła do Nunga Lynta, po czym zaczęła biec we wskazanym kierunku.
Nung kochał Lyntę bezgranicznie. Wykonał jej rozkaz bez wahania, omiatając filary seriami pocisków, zasypując ziemię dymiącymi łuskami. Chmura pyłu unosząca się nad ostrzeliwanym przez ogryna obszarem zgęstniała jeszcze bardziej.
Lynta przepadła bez śladu za jednym z filarów. Straciwszy ją z oczu Molotch pobiegł w swoją stronę. Na skraju dżungli pojawili się Kyband i Hehteng.
- Do obozu ! – wrzasnął w ich stronę Molotch – Nung, za mną !
Kyband i jego pokryty sierścią towarzysz ruszyli biegiem po ścieżce, Hehteng szybko wyprzedził ludzi sadząc wielkimi susami przed siebie. Molotch wbiegł pomiędzy filary. Wokół zrobiło się ponownie gorąco i bardzo cicho. Słońce zalewało ziemię niemiłosiernym żarem, ale mężczyzna ignorował ściekający mu po ciele gorący pot i ból poparzonej skóry. Zgubił gdzieś swój kapelusz. Poruszał się skokami, od cienia do cienia, ukryty w mroku rzucanym przez masywne kolumny. Nung biegł ciężkim krokiem za swym mocodawcą, oddech ogryna był urwany, chrapliwy.
W polu widzenia Molotcha pojawiły się znienacka dwie ludzkie sylwetki, tańczące wokół siebie w seriach ciosów i uników: Lynta i Thonius. Jakimś cudem zdołali się wzajemnie rozbroić, wytrącić sobie pistolety. Toczyli walkę wręcz z niewiarygodną szybkością ruchów, niemalże zbyt szybko, by ludzkie oko nadążyło za ich rękami i nogami. Cios, cios, kopniak, uskok, obrót, cios. Na oczach Molotcha walczyły dwie perfekcyjne maszyny do zabijania. Mężczyzna podniósł trzymany w rękach karabin próbując wycelować w Thoniusa, ale Nung odepchnął lufę jego broni w bok.
- Zygmunt ją trafi ! – ryknął ogryn.
To prawda, mógł dziewczynę postrzelić. Para antagonistów zmieniała błyskawicznie swe położenie, co chwila nawzajem się zasłaniając przed wzrokiem obserwatorów. Molotch opuścił broń, popędził zakurzoną ścieżką w stronę stanowiska C. Nung nie nadążał za nim, szybko pozostał gdzieś w tyle.
Molotch zatrzymał się tuż za ostatnią kolumną, dysząc rozpaczliwie i spoglądając w ziejący czernią otwór w ścianie klifu. Nigdzie nie dostrzegał śladu żywej duszy, jedynym dowodem ludzkiej obecności w tym miejscu były świdry górnicze pozostawione przez serwitorów w upiornym skwarze słońca.
Postąpił krok do przodu. Coś twardego i bardzo gorącego dotknęło znienacka jego skroni.
- Rzuć karabin – polecił kobiecy głos.
Molotch zawahał się na chwilę.
- Rzuć broń, Molotch, albo cię skasuję.
Mężczyzna cisnął karabin na ścieżkę.
- To ty, Kara Swole ? – zapytał.
- Lepiej w to uwierz, zasrany ninkerze.
Odwróciła go lekkim pociągnięciem za rękaw, wymierzyła lufę laserowego pistoletu w jego głowę. Spośród prześladującej mężczyznę bandy ona pozostawała niezmiennie jego faworytką. Tancerka i akrobatka, niskiego wzrostu, ładnie umięśniona, bardzo kobieca. Jej ciało opinał ciasny kombinezon kremowej barwy, czerwone włosy wymykały się spod czapki. Na oczach miała przeciwsłoneczne okulary. Niewielkie ładnie wykrojone usta i wysokie kości policzkowe wydały się Molotchowi równie ponętne jak przy pierwszym ich spotkaniu.
Na jej twarzy nie było śladu uśmiechu.
- Zawsze uważałem, że wybrałaś złą stronę, Kara – powiedział. Splunęła mu w twarz, pchnęła lufą broni w usta tak silnie, że zęby mu zadzwoniły.
- Doprawdy ? Zabiję cię za to, co zrobiłeś na Majeskusie. Przekonaj mnie...
Urwała w połowie zdania, zesztywniała wyraźnie, jakby usłyszała niedostrzegalną dla innych komendę.
- W porządku, w porządku – wymamrotała podejmując konwersację z kimś, kogo nigdzie nie było widać – Wezmę go żywcem.
- On jest z tobą, prawda ? – zapytał Molotch – Powiedz mu... powiedz mu, że spotkamy się w piekle.
Nung dogonił w końcu swego patrona. Zatrzymując się raptownie pomiędzy dwoma kolumnami wyryczał imię Molotcha i otworzył ogień z karabinu.
Molotch runął płasko na brzuch słysząc nad głową wizg ciężkich pocisków. Kątem oka ujrzał Swole skaczącą w drugą stronę, próbującą ujść desperackim obrotem spod kul. Dopadła do obudowy górniczego świdra, schowała się za nim na chwilę podczas gdy pociski uderzały z metalicznym trzaskiem w maszynę. Potem zerwała się znienacka na nogi, szybko i zwinnie, pomknęła w kierunku dżungli. Molotch nie wierzył, by Nung zdołał ją postrzelić. Gdyby dostała choć jednym pociskiem z jego broni, nie byłaby w stanie poruszać się tak szybko.
Chwyciwszy za odrzucony chwilę wcześniej pulsar Molotch posłał za kobietą kilka energetycznych ładunków, obracając w parującą miazgę bulwy czarnych roślin.
- Nung, zostań tutaj i pilnuj ! – krzyknął w stronę ogryna i skoczył w ciemny otwór wybity w ścianie klifu.
W półmroku skalnego wyłomu napotkał biegnącego w drugą stronę Borosa Diasa.
- Wracaj do roboty !
- Słyszałem strzały...
- Wracaj, profesorze !
Boros Dias wycofał się z powrotem do wnętrza groty. Organiczne elementy okaleczonych serwitorów już zaczynały się rozkładać.
- Co się stało ? – Boros Dias spojrzał z rozpaczą w oczach na mijającego go pryncypała – Molotch ?
- Wymiar sprawiedliwości Imperium, zadufany bezgranicznie w swą nieomylność, przybył tu, by napsuć nam krwi.
- Imperium ? Masz na myśli Inkwizycję ?
Molotch wyciągnął z walizki Diasa niebywale drogi pędzel wykonany z sierści larisela i zaczął omiatać nim ścianę groty.
- Masz na myśli Inkwizycję ?
- Zamknij się, Dias.
- O wielki Tronie Ludzkości... – jęknął profesor siadając pod jedną ze ścian.
- Zamknij się, Dias.
Pędzel nie był dość efektywny, pracowało się nim zbyt wolno. Molotch wysypał na ziemię zawartość walizki ksenoarcheologa i zaczął przetrząsać dobytek naukowca. Szybko znalazł ręczny opalacz używany przez Borosa Diasa do usuwania ze skalnej powierzchni porostów i warstw pyłu.
Opalacz uruchamiał się po naciśnięciu pistoletowego spustu. Molotch sprawdził zbiornik paliwa, pojemnik był pełen po brzegi, z lufy urządzenia rzygnął niebieskobiały płomień. Przesuwając się wzdłuż ściany groty omiatał skałę ogniem. W ciasnej przestrzeni tężał odór palonego kamienia.
- Uszkodzisz relikwię ! – jęknął głośno Boros Dias widząc poczynania mocodawcy – Ona jest bezcenna !
- Wiem – odparł Molotch zgadzając się z obydwoma stwierdzeniami profesora. Nie zważając na protest naukowca opalał dalej powierzchnię ściany – Ile czasu zajmie ci odsłonięcie reszty inskrypcji ?
- Tydzień... może dwa...
- Nie mamy nawet godziny.
Opalacz nie nadawał się do usunięcia grubszej warstwy osadów u podstawy ściany oraz w górnym lewym rogu. Molotch złapał za niewielki młotek i zaczął brutalnymi ciosami odłupywać kawałki skały.
- Przestań ! Molotch, przestań ! – krzyknął Boros Dias zrywając się raptownie na nogi – Zniszczysz...
- Zamknij się, Dias – odpowiedział Molotch wymierzając skale szybkie rytmiczne ciosy.
- Zapłaciłeś mi za naukowe ekspertyzy. Zapłaciłeś hojnie za doradztwo i opinie fachowca. Zawarliśmy porozumienie, określiliśmy pewne zasady. Dołączyłem do tej ekspedycji, ponieważ zapewniłeś mnie, że prace wykopaliskowe będą prowadzone z przestrzeganiem wszystkich procedur archeologicznych.
- Zamknij się, Dias.
- Molotch, ty niszczysz dziedzictwo przeszłości ! Unicestwiasz najważniejszy...
Zdyszany, pokryty potem Molotch odwrócił się w stronę profesora i opuścił dzierżącą młotek rękę.
- Profesorze, ma pan całkowitą rację. Nasze odkrycie to niemalże świętość, a ja poniosłem ogromne koszty wynajmując pana w celu dopełnienia wszystkich stosownych procedur prac wykopaliskowych.
- Zgadza się – kiwnął głową Dias – Jeśli zabezpieczymy to znalezisko, być może Inkwizycja potraktuje to jako dowód dobrej woli z naszej strony.
Molotch uśmiechnął się kącikami ust.
- Profesorze, nie masz najmniejszego pojęcia, czym w rzeczywistości jest Inkwizycja, prawda ?
- Cóż... – zaczął Boros Dias.
- Profesorze, sądzę, iż najlepszym wyjściem z tej patowej sytuacji będzie rozwiązanie naszego kontraktu, tu i teraz. Proszę czuć się zwolnionym z wszelkich zobowiązań względem mojej osoby.
Boros Dias zaczął się uśmiechać z ulgą. Gdy moment później jego twarz uległa deformacji, otworzył usta do krzyku. Gładko ogolona czaszka naukowca rozprysła się na kawałki niczym porcelanowa waza, mężczyzna runął na plecy.
Molotch cisnął na ziemię trzymany w drugiej dłoni opalacz.
- Nigdy cię nie lubiłem – rzucił w stronę dymiącego trupa, po czym ze zdwojoną zajadłością zaatakował warstwy osady pokrywającego część inskrypcji. Wypełniający wnętrze groty odór przybrał na odrażającej intensywności.
Pozostało mu czasu na zaledwie kilka dalszych uderzeń, spora część znaleziska wciąż znajdowała się poza jego zasięgiem wzroku. Gdyby miał jakiś świder...
Odrzucił młotek i podniósł z ziemi przenośny aparat fotograficzny, leżący pośród dobytku profesora. Dwa lub trzy zdjęcia całości, z oddalenia, potem seria fotografii utrwalających poszczególne fragmenty inskrypcji. Starał się pomieścić na kliszy wszystkie odsłonięte elementy znaleziska.
Jego udo pulsowało falami upiornego bólu.
Wcisnąwszy aparat do kieszeni kombinezonu Molotch ruszył biegiem ku wyjściu z groty.
Nung umarł, zabił go krwotok z rany postrzałowej. Leżał tam, dokąd zdołał się doczołgać, pod jednym z masywnym górniczych świdrów. Chmary much nte osiadły jego twarz i wielką dziurę w klatce piersiowej.
Gdzieś za wielkimi skalnymi kolumnami, pod kłębami gęstego czarnego dymu zdradzającymi miejsce, w którym znajdował się obóz, niósł się odległy trzask kanonady z broni palnej.
Biegnąc tak szybko, na ile pozwalały mu obrażenia, podążył wzdłuż wschodniej ścieżki w stronę szmaragdowego lasu dojrzałych bulw, oddalając się śpiesznie od rzędów kamiennych filarów. Otaczające go rośliny były prawdziwymi olbrzymami, miały dobre pięć metrów średnicy, otwarte kielichy przywodziły na myśl baseny, a liście rozpościerały się na dwadzieścia metrów w górę. Wokół głowy mężczyzny uwijały się jadowite muszki, pod jego butami chlupotał zbierający się w kałuże lepki roślinny sok.
Tylko jego najbardziej zaufani współpracownicy – Kyband i Lynta – znali plan awaryjny mocodawcy. Zaraz po pierwszym lądowaniu na powierzchni planety zorganizowali sobie zastępczy środek ewakuacyjny, na zachód od obozu. Zrobili to jeszcze przed położeniem mat pod pierwsze habitaty.
Serce mężczyzny biło jak oszalałe. Wiedział, że przyjdzie mu spędzić kilka miesięcy na rekonwalescencji po przeżyciach w tym miejscu, ale nie zwalniał nawet na moment kroku.
Za pierwszym razem przeoczył kryjówkę. Skąpany w upiornym żarze słońca, ogarnięty falą potwornej paniki, potknął się, upadł i zaczął krzyczeć bezsilnie. Dopiero po chwili poddany reżimowi Cognitae intelekt wziął górę nad instynktem uwalniając potencjał tłoczony w umysł mężczyzny przez lata studiów w tej wielkiej, wyjętej spod prawa akademii. Usiadł i zaczął oddychać w zwolnionym tempie, przywracając spokojny puls. Potem przestudiował uważnie wskazania noszonego na nadgarstku kieszonkowego lokalizatora. Sto metrów dalej, w kierunku północy.
Molotch podniósł się na nogi i pobiegł w tamtą stronę. Promienie słońca sączące się pomiędzy liśćmi bulwiastych drzew pieściły swym dotykiem metal aerodyny. Pojazd potrafił zachwycić swym wyglądem; był to mały zwiadowczy ślizgacz typu Nymph, skradziony z magazynów gwardyjskich gdzieś w sektorze Helican. Stojąca na sześciu hydraulicznych podnośnikach maszyna przypominała dzięki swym zwiniętym skrzydłom odpoczywającego metalowego moskita.
Kiedy Molotch widział ślizgacza ostatni raz, przysłaniały go siatki maskujące. Kamuflujący materiał walał się teraz na ziemi.
Postąpił krok do przodu. Za ogonowym statecznikiem aerodyny pojawiła się znienacka Lynta.
- Tronie, ale mnie przestraszyłaś – sapnął Molotch.
- Tak właśnie działam na większość ludzi – uśmiechnęła się zimno – Wszystko poszło się pieprzyć, prawda, Zygmuncie ?
Molotch przytaknął ruchem głowy.
- Tak, ale jeszcze nie przegraliśmy. Możemy uciec z tego miejsca, ja i ty. Ta aerodyna nas stąd zabierze, włączę nadajnik alarmowy. Brice przyśle po nas prom i zwiejemy, nim jeszcze skończy się walka o obóz.
Wzruszyła bez słowa ramionami.
Otworzył drzwi kokpitu i wcisnął guzik uruchamiający silniki maszyny. Turbiny Nympha zaczęły obracać się z rosnącym wizgiem.
- Thonius. Zabiłaś go ? – zapytał.
Odpowiedziała, ale w ryku silników nie dosłyszał wyraźnie jej słów.
- Thonius ? Pytałem, czy zabiłaś tego skurwysyna. Kiedy cię widziałem ostatni raz, walczyliście ze sobą.
- To było tylko na pokaz – oświadczyła. Mierzyła w jego twarz z laserowego pistoletu o krótkiej lufie.
- Lynta ?
- Gra skończona, Molotch.
- Boże-Imperatorze, nie ! – jęknął z niedowierzaniem – Ufałem ci... byłaś ze mną od przeszło roku ! Lynta ! Przecież my nawet...
- Tak, wiem. Rzygać mi się chce na samą myśl o tym. Rzuć ten pulsar.
- Powiedz mi, że to nie jest prawda, Lynta.
- Nie nazywam się Lynta. Nie nazywam się nawet Cierpliwa Kys, chociaż ostatnimi czasy posługuję się tym mianem.
- Cierpliwa Kys ? Przecież to jedna z...
- Dokładnie. Rzuć broń.
Niebezpieczny błysk nie opuszczał nawet na chwilę jej wielkich zielonych oczu. Mężczyzna cisnął swój kanciasty podłużny karabin w błoto pod stopami. Dziewczyna machnęła lufą pistoletu.
- Wyłącz silniki – rozkazała.
Nie spuszczając z niej wzroku Molotch przechylił się na drzwiczkami kokpitu, powolnym ruchem sięgnął ręką w stronę dźwigni przepustnicy.
I pchnął ją z całej siły do przodu. Silniki aerodyny ryknęły na pełnej mocy, wyrywając podmuchem turbin wielkie dziury w leśnym poszyciu i zwalając Cierpliwą Kys z nóg.
Nymph wzbił się w górę pomimo zwiniętych skrzydeł, przechylając się chaotycznie na boki i miażdżąc kadłubem wielkie bulwy. Wiszący na krawędzi drzwi Molotch zaczął wspinać się do wnętrza kokpitu, krzycząc z udręką. Dwukrotnie omal nie rozluźnił palców spadając w dół.
Dostał się w końcu na fotel pilota i ustabilizował maszynę. W nos aerodyny uderzyły z sykiem wiązki laserowej energii. Kys pozbierała się już na nogi, strzelała w ślad za zbiegiem. Molotch zaczął zwiększać pułap, pozostawiając w dole wilgotną dżunglę i zdradziecką dziwkę, która zawiodła go w tak ważnej chwili.
Zatoczył szeroki łuk nad czarną puszczą i białymi klifami, próbując określić swoje położenie. Zatrzasnął owiewkę kokpitu. Na wschodzie w niebo wzbijały się słupy dymu stanowiące dowód na zniszczenie obozu.
- Brice ! Brice ! Mówi Molotch ! – krzyknął do komunikatora – Musisz mnie stąd zabrać, zaraz !
Radio zatrzeszczało głośno.
- Rozumiem. Pięć-jedenaście-trzy na dziewięć-sześć-cztery. Pośpiesz się !
Molotch wprowadził podane koordynaty do pokładowego komputera i cisnął ślizgacza w zawrotnym tempie na zachód, prześlizgując się ponad czarnymi wilgotnymi lasami. To mogło się udać. To musiało się udać...
- Dokąd się wybierasz, Zygmuncie ? – w eterze rozbrzmiał czyjś męski głos. Molotch znał tego człowieka. Głos należał do Harlona Nayla, najbardziej niebezpiecznego człowieka w prywatnej armii sukinsyna, który cały czas deptał Molotchowi po piętach.
- A jakie to ma znaczenie, dokąd lecę, łowco nagród ? – odparł Molotch przestawiając komunikator w tryb nadawania – Nie sądzę, abyś mógł mi w jakikolwiek sposób przeszkodzić.
- Och Zygmuncie, znasz mnie przecież – powiedział głos w radiu – Ty wyskakujesz z nożem, ja sięgam po karabin... ty latasz ślizgaczem...
Zwrotna i złowieszcza, szturmowa aerodyna typu Walkiria wystrzeliła ponad kopułę puszczy, liście bulwiastych drzew kładły się pod jej kadłubem w regularnych kręgach. Maszyna pomalowana była na czarno, ktoś usunął z niej gwardyjskie znaki identyfikacyjne. Podwieszone pod kabiną działko zaczęło rzygać błyskać płomieniami wylotowymi.
Nymph Molotcha straciła jedno ze skrzydeł. Maszyna zaczęła spadać w dół kręcąc się wokół własnej osi. Serie z laserowego działka podziurawiły kadłub ślizgacza, oderwały część jego składanych nóg. Na pulpicie aerodyny pulsowały ostrzegawcze kontrolki. Płomienie wdarły się do kokpitu, zaczęły lizać nogi pilota.
Molotch krzyknął przeraźliwie.
Wtedy pierwsza rakieta oderwała ogonowe stateczniki aerodyny. Kolejne odrywały się spod skrzydeł Walkirii ciągnąc za sobą warkocze dymu. Płonący Nymph zaczął rozpadać się na kawałki, runął ku czarnemu lasowi niczym kamień, gubiąc za sobą fragmenty kadłuba, szyb kokpitu i silnikowych obudów.
Zygmunt Molotch, ogarnięty płomieniami od stóp po głowę, wciąż jeszcze żył, kiedy ślizgacz uderzył w powierzchnię ziemi.
Kula ognia wystrzeliła w powietrze omiatając swymi jęzorami dżunglę i pozostawiając po sobie dziesięć hektarów wypalonej ziemi. |
|