Dobro |
Elokwentny gracz |
|
|
Dołączył: 13 Lis 2008 |
Posty: 609 |
Przeczytał: 0 tematów
|
Skąd: Ankh-Morpork Płeć: Mężczyzna |
|
|
 |
 |
 |
|
Wtorek 3 luty 1950 roku, godzina 13:37, korytarz w siedzibie głównej PAP
Nieśmiałe pukanie do drzwi zaskoczyło Rosjanina, który już naciskał klamkę. Osobą po przeciwnej stronie okazała się młoda asystentka z działu raportów. Laura – tak było wybite na małej blaszce zaczepionej na jej służbowym uniformie – zaskoczona takim szybkim otwarciem drzwi upuściła plik papierów, który aktualnie przyciskała do swoich bujnych piersi. Volodii opadł wzrok, ale jego twarz dalej miała stalowy, stoicki wyraz. Ulrich już się schylał, pomagając brunetce zbierać papiery, natomiast Stefan, będący jeszcze przy biurku i składający dokumentacje spytał głośno:
- Tak?
- No bo… eee… - Laura niemal wyprostowała się na baczność. – Umm… Pułkownik Siergiej kazał przekazać, że jutro dostaniecie pełną dokumentację sekcji zwłok… i.. – dziewczyna próbowała nie patrzeć się na agentów. – I… jakbyście potrzebowali pomocy w archiwum, to możecie się do mnie zgłosić.
- Z pewnością skorzystamy, panienko – emerytowany major uśmiechnął się pogodnie, dając jej do zrozumienia, że nie macie zamiaru jej zjeść. Przynajmniej nie teraz.
Chwilę później na korytarzu było słychać stukot jej obcasów, przytłumione brudnym już dywanem.
*
Godzina 13:45, okolice lotniska Tiergarten
Śnieżyca trochę zelżała, za to podniósł się wiatr wiejący z północy, i zamrażający do szpiku kości. Ruiny budynków stojących naprzeciw ogrodzenia lotniska Tiergarten służyły za świetny plac zabaw dla dzieci z pobliskich ulic. Mimo kilku lat względnego pokoju Berlin dalej nie był w stanie odbudować wszystkich budynków. Co przecznicę można było zauważyć sterty gruzów, ruiny albo nowo powstające obiekty. Praca tutaj była na wyciągnięcie ręki – tylko gorzej z płacą.
Ulrich zwolnił do 40 km/h. Drogi co prawda były regularnie odświeżane, ale ostrożności nigdy za wiele. Do celu zostało jeszcze kilkaset metrów w linii prostej, natomiast drogami będzie to z półtorej kilometra. Nagle mercedes jeszcze bardziej zwolnił, aż przystanął na poboczu. Zdziwieni agenci zrobili krótkie spojrzenia przez okna. Twarz Neumanna przybrała srogi wyraz, co chwilę patrzył się do lusterka. Tak jak się spodziewał. Volkswagen Beetle za z cywilnymi rejstracjami również na chwilę przystanął, w rozsądnej odległości.
Rosjanin wyjmuje z kabur naganaty i sprawdza je, najpierw rozkładając, potem zerkając w mechanizm spustowy. W czasie tej czynności mówi niby od niechcenia. Jego niemiecki jest mocno naznaczony akcentem, a sam saper używa go jakby z osobista niechęcią.
- Ogon. Prawie 100 metrów za nami - Po tych słowach chowa rewolwery, sugestywnie wcześniej obracając je na palcach, w stylu rewolwerowców z dzikiego zachodu.
- Nigdy bym się nie domyślił – mruknął Stefan Rokoszewki, siedzący obok Volodii na tylniej kanapie.
- Chcecie się zabawić? Proszę bardzo – przydeptując jednocześnie pedał gazu, niemiec powiedział to bardziej do siebie, niż w stronę kompanów.
Samochód przez chwilkę ślizgał się po oblodzonej nawierzchni, po czym wpadł z dużą prędkością w zakręt, tak że tył pojazdu przez chwilę znalazł się z przodu. Ulrich gorączkowo kręcił kierownicą próbując ustawić samochód do normalnej pozycji. Udało mu się bez większego trudu – jako doświadczony kierowca nie raz wychodził z takich poślizgów bez szwanku. Zaraz przy najbliższym skręcie odbił w prawo, potem zredukował bieg i zwalniając już odbił w lewo, gubiąc tym samym natrętny ogon.
Po chwili milczenia Neumann ruszył powoli w stronę miejsca zbrodni, nie spotykając już śledzącego go pojazdu.
*
Godzina 13:57, Karl Marks Strasse, okolice budynku 5B
Po wielkiej śnieżycy trwającej od rana do południa został już tylko ślad w postaci dużych warstw śniegu zalegających na nieuczęszczanych drogach i zabudowaniach. Zaparkowany Mercedes był chyba najbardziej odśnieżonym obiektem w okolicy.
Nie licząc czterech mężczyzn idących w stronę bawiących się leniwie dzieci, tuż przy wejściu do kamienicy.
Na ich widok dzieci przerwały zabawę i z lekkim przerażeniem w oczach bacznie obserwowały zbliżających się ludzi.
Volodia Griszkowicz Nastugov pilnie obserwował okolicę, szczególnie wejścia do sąsiednich kamienic. Sir James Fenswick badał potencjalne miejsca, w których doszło do morderstwa. Tak jak się spodziewał – wszystko przykryła gruba warstwa śniegu. Rozpoznanie miejsca bez pomocy było praktycznie niemożliwe.
- Dzień dobry – Ulrich zwracał się do dzieci, które otworzyły buzie na kształt litery O. – Mamy do was parę pytań. I nie bójcie się, nic wam złego nie zrobimy.
- Dzisiaj byli już tutaj tacy panowie, i oni się o wsysko pytali… a my im odpowiedzieliśmy tyle co wiedzieliśmy, ale oni nam nie wierzyli, bo… – mówił młodszy chłopczyk, który szybko dostał kuksańca od wyraźnie starszej siostry.
- Nic nie wiemy. Bawiliśmy się! – odpowiedziała szybko, po czym dodała – a teraz idziemy, mama nas woła… chodź, Peter!
Rosjanin spojrzał na nich przeciągle, mierząc mętnym spojrzeniem.
- Spokojnie, Volodia – próbował go uspokoić Neumann, ale Stefan również podszedł bliżej.
- Ja wam nie wierze – powiedział polak, który groźnie spoglądał na coraz bardziej wystraszone dzieci.
- O co chodzi? Czemu dręczycie moje dzieci? – w nagle otwartych drzwiach pojawiła się kobieta w średnim wieku, prawdopodobnie Eva Brumber, w kuchennym fartuszku i z rękami zawierającymi znaczne ślady mąki. |
|